wtorek, 22 sierpnia 2017

Do Belize, żeby posnurkować z rekinami

CAYE CAULKER

Kolejny dzień i kolejna pobudka o 6 rano. Jak to jest, że człowiek bierze urlop wypoczynkowy i wstaje wcześniej niż normalnie? Chyba jest to chęć nie zmarnowania ani jednej chwili, którą można poświęcić na zobaczenie czegoś nowego. Spakowałem więc swoje graty i wyruszyłem z buta do portu. Odszedłem dwa kroki od progu hostelu i zaczął padać deszcz. Nie spieszyło mi się jakoś bardzo więc posiedziałem jeszcze pod daszkiem hostelu, i przeczekałem deszcz korzystając z ostatnich fal zasięgu wifi. Po około 20 minutach przestało padać i się rozpogodziło. Do portu miałem lekko ponad kilometr więc doszedłem dosyć szybko.

Belize City.
Port, w sumie bardziej przystań, z którego miałem wypłynąć to niewielkie centrum turystyczne. Kupiłem na miejscu bilet na water taxi na wyspę Caye Caulker za 25USD (w dwie strony). Miałem trochę czasu do wypłynięcia więc zorientowałem się jak następnego dnia dostać się do Flores w Gwatemali. Kupiłem u sprzedawcy ze spożywczaka bilet na autobus, wypisał mi go odręcznie na jakimś druczku - zapłaciłem 25USD. Bilet na 15 kwietnia, godzinę 10.00 - okej czyli z wyspy musiałem wrócić z samego rana. Złapałem jeszcze wifi i zarezerwowałem sobie hostel na wyspie za 50zł. Wyspy zazwyczaj mają to do siebie, że w sklepach są wyższe ceny, noclegi są droższe i tak dalej. No ale to co oferują rekompensuje wyższe koszty życia.
Wsiadłem na motorówkę i ruszyliśmy. Płynęliśmy bardzo szybko i wiało prawie tak mocno jak pod Spire w Warszawie. Po jakichś 40 minutach dopłynąłem na wyspę. Zorientowałem się o której będzie pierwsza motorówka z powrotem do Belize City, bo musiałem być tam przed odjazdem autobusu.


Dopływamy na Caye Caulker.
Drapaczów chmur tam nie było.
Główna droga na wyspie.
Caye Caulker to bardzo malutka wyspa (1km długości). Drogi na wyspie to po prostu trochę ubity piach. Ruchu samochodowego tam nie ma, jeżdżą tylko rowery i wózki golfowe. Zielone palmy i biały piasek na plażach oblewany dookoła przez turkusowe wody Morza Karaibskiego, do tego wszystkiego jeszcze spokój - w takim miejscu można wypocząć.
Dlaczego trafiłem na tę wyspę? Przez przypadek w internecie wpadłem na informacje o tym, że właśnie w Belize, między innymi na tej wyspie można snurkować z rekinami i płaszczkami. Widząc takie info od razu wpisałem to na bucket listę. Chciałem to zrobić więc dostosowałem plan podróży tak, żeby to zrealizować.


Miejscowy środek transportu dla leniuchów.
Wszystkie budynki na wyspie są pomalowane w różne kolory. Na pewno nie nudne i stonowane kolory.
Idąc z portu wszedłem do kilku punktów turystycznych zorientować się jak ma się sprawa z tripami na snurkowanie. Zarezerwowałem około 4 godzinnego tripa na godzinę 14:00 za 35USD. Co do tych cen co podaję w USD to jest tak, że 2 dolary belize to 1 dolar amerykański. Kurs jest stały i można w Belize płacić naprzemiennie obydwoma walutami, niczym dziwnym jest to, że zapłacimy w dolarach amerykańskich a dostaniemy resztę w dolarach belize. Była godzina 9 więc miałem sporo czasu, usiadłem sobie pod palmą i obserwowałem miejscowych. Zazwyczaj jest tak, że strąca się kokosy z palmy. Tu było troszkę inaczej. Gościu kokosem rzucał w palmy, żeby przegonić jakieś mewy czy inne tropikalne gołębie i muszę przyznać, że był w tym dobry bo trochę ich odleciało.


Uwaga na głowy!
Kolory. Kolory. Więcej kolorów.
Było jakieś 30 stopni w cieniu ale nie było tak czuć wysokiej temperatury bo delikatny wiaterek od morza to rekompensował. Zdanie zmieniłem jak zacząłem się przemieszczać z kilkunasto kilogramowym plecakiem. Poszedłem wcześniej do hostelu licząc na to, że uda się wcześniej zaczekinować. Udało się. Dostałem dolne miejsce na łóżku piętrowym. Super. Za małolata chciało zawsze się spać na górze, nie rozumiem teraz tego bo jest to mniej wygodna opcja… Mając czas zrobiłem sobie pranie w wiaderku i poleżałem na hamaku. Hostel nazywał się Go Slow i takie jest też motto i życie na tej wyspie co bardzo łatwo zauważyć. Ja ciągle w biegu… musiałem się przestawić. Niespiesznie więc ruszyłem zwiedzić wyspę. Jeden kilometr długości, przeszedłem więc całą wyspę w tę i z powrotem, wzdłuż i w szerz. W dwie godziny. Wróciłem do hostelu, żeby jeszcze chwilę powisieć sobie na hamaku i spakować się na snurkowanie.


Trzeba sobie jakoś radzić.
Syn właściciela hostelu. Lubi grać w nogę.

Stąd startowaliśmy.
W umówione miejsce dotarłem w 5 minut idąc powoli, bardzo powoli. Nie wyruszyliśmy o godzinie 14 tylko z półgodzinnym opóźnieniem, bo nikt się nie spieszył. Powoli się spakowali i dopiero wyruszyliśmy. Go slow. Osób na łódce było około 13 i podzielili nas na 2 grupy z przewodnikami. Dopłynęliśmy w miejsce gdzie mieliśmy snurkować z rekinami. Woda w tym miejscu była płytka, około 1,5-2m głębokości. Zapytałem jakiej przynęty używają, żeby zwabić rekiny? W odpowiedzi usłyszałem: was… Ale okazało się, że to był żart. Mieli sardynki. Zarzucili przynętę i zaczęły spływać się rekiny i płaszczki. Wskoczyłem z mocno bijącym sercem do wody z drugiej strony łódki. Powoli podpłynąłem do rekinów. Było ich kilkanaście, albo i więcej a płaszczek na pewno dużo więcej. Teoretycznie te rekiny dla ludzi nie są niebezpieczne ale adrenalina była.


Rekin wąsaty.
Rybki przy rafie koralowej.
Snurek.
Wpłynąłem między rekiny zachowując względny spokój, który został lekko zachwiany kiedy ktoś wrzucił sardynki centymetry ode mnie i rekiny rzuciły się, żeby je pożreć. Zwiększyła się dawka adrenaliny momentalnie - hmmm… ciekawe czy moje ubezpieczenie obejmuje snurkowanie z rekinami? Zmieniliśmy jeszcze miejscówkę dwukrotnie. Już nie pływaliśmy z rekinami ale podziwialiśmy setki różnych ryb na rafie koralowej. Popłynęliśmy karmić tarpony, drapieżne ryby dorastające do 2,5m długości. Karmiliśmy je z ręki trzymając sardynkę 30cm nad powierzchnią wody a one wyskakiwały pozbawiając nas sardynki i prawie palców.


BBQ.
Cały trip trwał prawie 5 godzin. Wróciłem do hostelu i okazało się, że Jonathan, amerykański mistrz BBQ będzie robił barbecue (taki grill tylko, że amerykański). Wszyscy są zaproszeni. Poszedłem więc do sklepu, żeby kupić coś na grilla i jakieś piwko. Piwka - nie kupiłem, z racji tego, że był Wielki Piątek, nigdzie nie sprzedawali alkoholu. Kupiłem więc jakieś mięsko z kurczaka - wiemi, zjadłem mięso w Wielki Piątek, ale ja jestem polakiem. Według czasu polskiego była już sobota - więc wolno mi już było zjeść. Wróciłem do hostelu, pożyczyłem od gospodarzy jakąś przyprawę i przyprawiłem sobie kurczaka. Jomnathan ugrilował go razem ze swoimi żeberkami, które co jakiś czas z pietyzmem smarował sosem BBQ z octem. Piwka do grilla nie było ale Jonathan był na tyle miły, że podzielił się swoim barkiem i zrobił mi drinka. Była wielka uczta, właściciele hostelu - dwójka całkiem młodych ludzi z trójką dzieci przynieśli gar ryżu i jeszcze jakieś inne cuda. Australijka też coś przyniosła, było kilku niemców jeszcze ale oni akurat z pustymi rękoma, na krzywy ryj. Długo tak sobie siedzieliśmy rozmawiając, nie wiadomo kiedy wybiła północ i trzeba było iść spać jak kopciuszek poszedł z balu.

Carlos.
Tego dnia nie wstałem o 6 rano. Wstałem o 5 żeby jeszcze przed wypłynięciem do Belize obejrzeć wschód słońca. Pewnie bym nie wstał ale umówiłem się poprzedniego dnia z niemcami na te oglądanie więc trzeba było dotrzymać słowa. Wziąłem aparat i statyw i poszliśmy. Nagrałem timelapsa. Ale było trochę chmur i słońce słabo wychodziło. Wróciłem szybko do hostelu, spakowałem rzeczy i poszedłem na przystań, żeby wrócić do Belize City. Pomimo tego, że pobyt na Caye Caulker był krótki to było zdecydowanie warto tu zajrzeć.


BELIZE.
W Belize miałem ponad 2 godziny do odjazdu autobusu więc wyszedłem połazić po mieście. Z rana temperatura dochodziła już jakoś do 30 kresek, słońce przypiekało tak mocno jak polacy kiełbaski i karkówkę na grillu w weekend majowy.
Idę, zwiedzam, na ulicach totalna pustka, żywej duszy nie widać. Restauracje, sklepy, wszystko pozamykane. Nie wiem czy tak mają co weekend, codzień czy akurat ze względu na to, że był Wielki Tydzień. W mieście nie było nic ciekawego do oglądania. Belize City było stolicą państwa, lecz stolica została przeniesiona do Belmopanu. W latach 60 ubiegłego wieku zostało zniszczone przez huragan i do tej pory wyglądało to tak jakby jeszcze tego nie uporządkowali.


Belize City.
Połaziłem prawie dwie godziny i wróciłem do przystani, gdzie miał podjechać autobus do Flores. Usiadłem w cieniu i czekałem na autobus, spotkałem amerykanina, który czekał na ten sam autobus. Czekamy we dwóch i sobie gadamy. Jest 10:30, autobusu nie ma. Gadamy. 10:45 dalej go nie ma. Pytam taksówkarzy czy na pewno tutaj on przyjeżdża? Tak. Trzeba czekać. 11:30 dalej go nie ma. Już się lekko denerwuję bo zależy mi na czasie a marnuję go siedząc pod drzewem i czekając na autobus. 12:00 nie ma go. Co roku w Wielką Sobotę jest organizowany jakiś maraton rowerowy na głównej drodze w kraju i dlatego autobus ma opóźnienie. 12:58 przyjechał wreszcie autobus. Wsiadłem z amerykaninem do niego i oprócz nas jeszcze kilka osób. Przez kolejne pół godziny czekaliśmy aż zbiorą się inni ludzie. Motto wyspy Caye Caulker - go slow - chyba obowiązuje i tutaj. Normalnie tragedia. Może nie duża ale taka mała na pewno. Wreszcie wchodzi gościu i sprawdza bilety. Podaję mu swój. Mówi, że to nie ta firma autobusowa. Cooo? No nie ta firma. Jaja jakieś. Musicie (ja i americano) kupić nowe bilety po 25 USD. No chyba na łeb spadli jak się urywali z choinki.Mówię, poczekajcie 5 min a ja lecę do typa co mi bilet sprzedał. Zagadałem do niego, okazało się, że ten mój autobus niby był wcześniej, chociaż czekałem cały czas. Ale bez problemu wypisał nowy bilet na ten autobus co już w nim siedziałem. Udało się. Nie wydałem kolejnych 25USD. Wracam wsiadam. 13:37 wyruszyliśmy w drogę do Flores. Do przejechania 219km.


Główna droga krajowa.
Główna droga w kraju wygląda jak jakaś droga na dawno zapomnianej przez rząd wsi - jest wąska i jak ser szwajcarski - pełna dziur. Te 219 km nie było szybko przejechane. Ten mały kawałek do granicy wlekliśmy się ponad dwie godziny. Na granicy ogromna kolejka. Żeby opuścić kraj trzeba było zapłacić 20USD i odstać półtorej godziny w kolejce. Po stronie Gwatemali zeszło się ok. 15 min i już wbili pieczątkę w paszporcie. Co z tego, jak czekaliśmy na resztę autobusu. Czekając na innych poszedłem pograć z miejscowymi chłopakami w piłkę.


Kolejka na granicy.

Lewandowski.
Chciałem zobaczyć ruiny Tikal, lecz przez to jak długo mi się zeszło stało się to niemożliwe bo musiałbym tutaj zostać kolejny dzień, sobota dobiegała końca a ja miałem plan być w Antigua Guatemala w Wielkanoc. Z granicy wyruszyliśmy już po zachodzie słońca. Zauważając nagłą poprawę nawierzchni pochwaliłem drogi w Gwatemali. Nie chwal dnia przed zachodem słońca. Słońce zaszło ale ja nie dojechałem do celu. Po kilku kilometrach jakość drogi spadła na łeb, na szyję. Dziura na dziurze i czasami brak asfaltu. Dojechałem na dworzec we Flores chwilę przed godziną 20.

Ochroniarz na dworcu.

Autobus do Guatemala City był o 21. Chciałem kupić bilet ale niestety był już pełny. Zacząłem pytać po innych firmach autobusowych. Znalazłem jakiś o 20:30, kupiłem bilet za 180 quetzali, lecę do autobusu a kierowca mówi, hola hola amigo, masz bilet na 21:30. Jak to? No tak to. Uno momento senor, lecę to wyjaśnić. Pobiegłem do kasy wyjaśnić temat. Babeczka przeprawiła go na 20:30 i pojechałem nim. 20:45 wyruszyliśmy. Autobus first class. Klima i łazienka na pokładzie, a fotele z regulowanym oparciem. Wifi niestety akurat w tym nie było. A podróż całonocna - miała trwać 8 godzin. Klima działała aż za dobrze. Pizgało jak w kieleckim. Siedziałem w pierwszym rzędzie i zmarzłem okropnie. Próbowałem spać ale z zimna nie dawałem rady. Poprosiłem kierowcę ze 3 razy o zmniejszenie klimy i to zrobił. W międzyczasie zachciało mi się siku. Ruszyłem w głąb, na tył autobusu. Robiło się coraz goręcej i duszniej. Od połowy “zapach” z toalety był coraz intensywniejszy i mocno skoncentrowany. W toalecie to była tragedia, ze 40 stopni i taki smród, że momentalnie stwierdziłem, że wolę zmarznąć z przodu niż przeżywać to co reszta z tyłu autobusu.

Wróciłem na swoje miejsce i od razu było mi jakoś tak bardziej komfortowo. Po drodze zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, a potem dojechaliśmy na dworzec. Jest tam zawsze ochroniarz, ale nie taki z pałką, tylko z shotgunem albo inną dużą strzelbą, chyba mają tam problemy z utrzymaniem bezpieczeństwa. Dojechaliśmy na dworzec w Guatemala City o godzinie 5 z minutami. Problem w tym, że z tego dworca nie jechało nic do Antigua Guatemala... Po krótkiej konwersacji z ochroniarzem ustaliłem, że muszę jechać z innego dworca. Poprosiłem go, żeby zadzwonił po taxi, która mnie podwiezie na inny dworzec. Zadzwonił. Przyjechała. Zawiozła na dworzec. Czekałem ze 40 minut aż wyruszyliśmy w 40km drogę do Antigua Guatemala - byłej stolicy Gwatemali.


Skąd dokąd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz