niedziela, 20 sierpnia 2017

Bienvenidos a Mexico!


KOMU W DROGĘ TEMU CZAS...

Mierda. Wyjazd rozpoczął się od tego, że zaspałem.
Przed 13 godzinnym lotem stwierdziłem, że zarwę nockę, żeby przespać jak najwięcej w samolocie. O godzinie 5 wygrał sen i zmrużyłem na chwilę oczy… Miałem być na lotnisku przed godziną 7 rano.
Umówiłem się ze Szwagrem, że podrzuci mnie na lotnisko. Przyszedł rano i mnie obudził. Całe szczęście byłem już spakowany (chociaż jak zwykle zawsze ma się to przeczucie, że się o czymś zapomniało). Wziąłem tylko szybki prysznic i wyjechaliśmy. Z lekkim poślizgiem ale dotarłem na lotnisko, szybko nadałem bagaż i przeleciałem przez kontrolę bezpieczeństwa. Miałem nawet chwilkę na zakupy w strefie bezcłowej.


Leciałem charterem TUI. Dosyć wysłużony Boeing 767 wiózł całą rzeszę januszów (ze mną na czele) na wakacje. Zająłem swoje miejsce. Za wiele go nie było, ale wiadomo, że to nie jest biurko w korpo, gdzie mogę wyprostować nogi i jeszcze nimi machać. Dzień wcześniej dostałem anonimowy telefon, żebym przygotował sobie kanapki na drogę bo na pokładzie będzie tylko jeden posiłek. Zlałem temat, bo przecież "z głodu się jeszcze nikt nie zesrał". Inni jednak podeszli do tego tematu z pełną powagą. Każdy czerpał garściami ze swoich plecaków i toreb. Kanapeczki, kabanoski, paróweczki, wódeczki oraz inne produkty. W powietrzu unosił się zapach wiejskiej z jajem i ogórkiem kiszonym - nasz polski zestaw wyjazdowy, McPolak. Przypomniał mi się wtedy lot z Frankfurtu do Hanoi, gdzie babka przy mnie obierała jajka... Ale to była babka z Wietnamu, oni rządzą się swoimi (innymi) prawami. My Polacy obieramy jajka w domu. "Na mieście" nie wypada. Zbliżamy się do lądowania. Wylądowaliśmy. Przeszedłem szybko przez imigrację i “Bienvenidos a Mexico!”


Naganiacze.

Na lotnisku nie było (pewnie było ale nie chciało mi się już szukać) gdzie wymienić kasy. Za kurs 130km do Tulum krzyczeli 40 amerykańskich dolares. Rozumiem, że Meksyk to gorący kraj ale chyba ich słońce za mocno przygrzało (tak jest jak się sombrero nie nosi). Wyszedłem z hali przylotów i przeszedłem 2km do głównej drogi żeby złapać stopa. Po minucie udało mi się złapać busa, którym podróżowali lokalsi za 35 pesos czyli 2 dolary do Playa del Carmen. 60km od Tulum ale to zawsze bliżej i nie po takiej zbójeckiej stawce jak z lotniska.


W Playa del Carmen wymieniłem trochę dolarów na pesos i znalazłem busa do Tulum. 45 pesos. Cały przejazd wyszedł w sumie mniej niż 5 dolarów. 8 razy taniej niż u janosików z lotniska. W tak bardzo turystycznych miejscach dla nich każdy biały gringo = łatwa kasa.

Fast food.
W Tulum szybko znalazłem hostel, który zarezerwowałem dwa dni wcześniej. Mieścił się przy głównej drodze. Zostawiłem rzeczy i wyszedłem połazić trochę po mieście. Na taki duży upał kupiłem sobie lokalne piwko i wróciłem z nim do hostelu. Było tam sporo ludzi z różnych stron świata. Siedzieliśmy i gadaliśmy, zebrałem trochę porad do swojej podróży, co mi pomogło zaplanować najbliższe dni. Poznałem argentyńczyka - Gabriel, który pracował w tym hostelu. Podróżował kilka miesięcy i zatrzymał się w Tulum na 2 dni, ale zatrudnił się w hostelu za łóżko i michę i sobie tam już siedział ponad dwa tygodnie. Miałem okazję potrenować swój hiszpański rozmawiając z nim, dał też trochę porad co do tego gdzie robić tanie zakupy itp.
Koło godziny 23 padłem zmęczony spać. Pokój w hostelu mieścił z 10 łóżek piętrowych, nie wszystkie były zajęte i był względny spokój, lecz za oknem słychać było jakieś disco latino, gdzie grali do 5 rano. Ktoś nawet w międzyczasie chrapał ale byłem taki zmęczony, że mi nic nie przeszkadzało.




Z racji tego, że byłem na urlopie wypoczynkowym to wstałem o godzinie 6 rano. Szybko się umyłem, spakowałem i poszedłem zwiedzić Ruinas de Tulum. Powody były trzy, chciałem zdążyć przed tłumami turystów, upałem i chciałem na Wielkanoc dojechać do Antigua Guatemala (a miałem ponad 1000km do przejechania i kilka rzeczy po drodze do zobaczenia). Przed tłumami zdążyłem - spotkałem tylko ze 4 zwiedzające osoby. Zrobiłem kilka zdjęć, chciałem nawet zrobić timelapsa, ale zaraz jak dżin pojawił się ktoś z obsługi tej strefy ruin i powiedział, że nie wolno tutaj używać statywów. Nie chciałem się z nim kłócić, więc po prostu usiadłem na ławce i cieszyłem oczy wschodzącym nad Morzem Karaibskim słońcem. Po pewnym czasie wyruszyłem dalej w drogę.

To ta czwórka, którą spotkałem.

El Castillo.
Następnym punktem, do którego zmierzałem był Bacalar - słodkowodne, kolorowe jeziora. Jednakże, żeby się tam dostać musiałem z Tulum dojechać do miejscowości Felipe Carillo Puerto i przesiąść się w kolejne colectivo (międzymiastowe busiki zbierające wszystkich po drodze). W Bacalar wysiadłem przy głównej trasie. Przeszedłem się ponad kilometr do jeziora o tej samej nazwie co miejscowość. Widok jeziora był naprawdę świetny. Łączące się kolory wody robiły wrażenie... Wrażenie robił też całkiem spory tłum ludzi. Przypomniałem sobie właśnie, że meksykanie mają długą przerwę świąteczną z okazji Wielkanocy - cały tydzień poprzedzający Wielkanoc i kolejny po nim..

Widok na jezioro Bacalar.

Urlopowicze.
Nie przepadam raczej za przesiadywaniem w tłumach więc nie zabawiłem tam długo. Chciałem odszukać w internecie kilka informacji, znalazłem nawet wifi i zacząłem wypytywać obsługę o contrasena (hasło). Niestety nikt nie wiedział jakie jest hasło, zawiedziony ruszyłem w stronę głównej drogi i wstąpiłem niegłodny do restauracji, upewniwszy się najpierw, że mieli tam wifi. Zamówiłem jakąś przystawkę i znalazłem wszystkie potrzebne mi na dwa dni informacje.

Tostadas con ceviche de camarones. Jedna z najlepszych rzeczy jakie tam jadłem.

Po drodze w markecie kupiłem pegamento i toalla. Toalla - ręcznik, mały, żeby móc mokrym schładzać się w upale, a pegamento potrzebny mi był, żeby skleić okulary przeciwsłoneczne, które jakimś cudem pękły mi w plecaku i wypadało z nich szkiełko (w zasadzie czemu szkiełko, skoro jest plastikowe…?). Ledwo dotarłem do głównej drogi i od razu złapałem kolejne colectivo do Chetumal - jednak wysiadłem wcześniej, przy drodze, która prowadziła do granicy, skąd miałem prawie 5km z buta. Po drodze taksówkarze co chwilę proponowali podwózkę. Kiedy odmawiałem im, żeby zapłacić 50 pesos odjeżdżali niezadowoleni. Jeden się skusił na moją propozycję 15 pesos. Mniej niż dolara - tyle byłem skłonny zapłacić za ten kawałek drogi. A zgodził się bo i tak jechał z innymi ludźmi do granicy.


Ja w prawo.
Dojechałem do przejścia granicznego. Z miejsca dostałem propozycję podwózki aż do Corozal skąd miałem autobus do Belize city. Cuanto cuesta esto? 15 dolares. Pfff. Z drzewa spadł. No gracias. Idę do okienka imigracyjnego. Strażniczka mówi mi, że muszę uiścić 500pesos opłaty wyjazdowej i trzeba to zapłacić w banku. Pytam: gdzie ten bank? A ona mówi, że w Chetumal. No chyba ją pogięło - mam kilkanaście kilometrów do Chetumal. Pytam czy na pewno nie da rady na miejscu tego zapłacić. No idź pan tam i spytaj. Poszedłem i okazało się, że się da zapłacić tutaj na miejscu. Uff… Całe szczęście. Wracam do tej “ogarniętej” z okienka. Kwit jest - wszystko opłacone. Wbiła pieczątkę w paszport i poszedłem dalej. Po stronie Belize, do ich okienka imigracyjnego był z 1 kilometr. Przeszedłem sobie spokojnie korzystając z pięknej, 30 stopniowej pogody. Słoneczko smażyło opór, ale doszedłem bez problemu. Po drodze musiałem odmówić kilku taksówkarzom którzy twierdzili, że to “aaa panie, ze 45 minut z buta, nie dojdziesz pan, jedź pan ze mną”... Doszedłem i to w 15 minut max.


Na miejscu wypełniłem formularz imigracyjny i bez żadnego problemu dostałem pieczątkę do paszportu. “Welcome to Belize”. Miałem kawał drogi do tego Corozal ale za 2 dolary belizeańskie czyli 1 amerykański udało mi się znaleźć colectivo. W Corozal dojechałem na dworzec autobusowy. Chwilę porozmawiałem z panem ochraniam-informuję-służę pomocą. Autobus będzie o 3:15. Jak to? Przecież jest 3:45? Ano panie, tutaj mamy godzinę wstecz w porównaniu do Mexico. Autobus będzie za jakieś 30min. Z braku innej możliwości i tak musiałem poczekać. Przy okazji gość załatwił mi obwoźny kantor. Zadzwonił po jakiegoś koleżkę - przyjechał chłopaczek, około 14 lat -  i kupiłem trochę dolarów belizeańskich. Zapodał też informację, że w Belize City trzeba bardzo uważać bo jest niebezpiecznie i z dworca to tylko taxi jechać...

PKS.
Miałem jeszcze chwilę to skleiłem sobie okulary, kolejny raz, aco. Już mi nie będzie szkło wypadało. Podjechał autobus. Najprawdziwszy chickenbus - taki z krwi i kości. Klimy nie było ale wszystkie 30 okien (policzyłem) było otwartych. Muzyka grała na fula, żeby przypadkiem nie udało się komuś zdrzemnąć. Przejechaliśmy około 20km, pomimo muzyki nie dało się nie usłyszeć głośnego uderzenia. Autobus się zepsuł, silnik nie odpalał... Wyszedłem sobie na zewnątrz. Minęły ze 3 minuty -  pre prr prr wrrrrrrrrr. Odpalił! Chcę już wchodzić do środka a kierowca zamyka drzwi i mówi poczekaj chwilę zaraz po ciebie wrócimy. Cooo? Pojechał i zawraca. Minął mnie.. Kurde trochę słabo (czytaj: bardzo). W środku został mój plecak, w którym miałem wszystko... ale zatrzymał się na stacji paliw 200m dalej... Nie czekam w niewiadomości. Poleciałem za nim na stację. Dolali paliwa i znowu coś w środku pogrzebali. Udało im się odpalić. Z powrotem do środka załadowali się ludzie i ruszyliśmy dalej.


Czy jedzie z nami mechanik?
W miejscowości Orange Walk kierowca zatrzymał się, żeby pójść do baru coś zjeść. Aco. Kto biednemu zabroni bogato żyć. Zgłodniał - to zjadł. 40km zrobiliśmy w 1h20m. Już wtedy naszła mnie myśl, że chyba dzisiaj wieczorem nie zdążę na żaden statek na wyspę Caye Caulker... Ale kierowca pokazał się również z lepszej strony. Trzy kobitki chciały z nami jechać, nie z przystanku a z pobocza, kierowca minął je. Zahamował. Wrzucił wsteczny i podjechał po nie jak biegły w stronę autobusu. Koszt tego całego przejazdu to 9BZD. Po jakimś czasie nastąpił drugi upadek chickenbusa. Tym razem na dobre się rozkraczyliśmy po środku niczego a zostało tylko 21km do Belize City.


Exodus z trupa, ten już nie pojechał.

Autobus nie odpalał. Nie było innej opcji jak czekać na kolejnego busa, którego specjalnie po nas wysłali. W międzyczasie podjechał inny chickenbus, ale nikt do niego nie wsiadł bo chciał skasować ludzi kolejną opłatą za bilety. Na szczęście długo nie czekaliśmy na tego co po nas wysłali. Podjechał. Wszyscy się zapakowali i pojechaliśmy dalej. Przy tych chickenbusach PKS Grójec jest jak pięciogwiazdkowy przewoźnik. Zaciekawiło mnie to, że  mieszkańcy Belize dosiadają się do nieznajomych (chociaż dużo jest wolnych miejsc w autobusie) i sobie swobodnie prowadzą z nimi rozmowy. W Polsce to raczej nie do pomyślenia, u nas każdy siedzi cicho z nosem w swoim telefonie lub książce.

A ten nas przejął w dalszą drogę.
Belize, Dworzec Główny.

Pomimo dodatkowych przygód (darmowych), dotarłem do Belize City, niestety już po zachodzie słońca a okolica dworca faktycznie była nieciekawa i każdy poleciał wziąć taksówkę. Nie miałem żadnego noclegu więc za 5zł wykupiłem u gościa, który prowadził sklep z chipsami, piwem i innym badziewiem, internet, który pozwolił mi zabukować nocleg w Belize City. Słuchając miejscowych wziąłem taksówkę - było niedrogo. Tak zrobiłem i dobrze wyszło, bo jechaliśmy takimi ulicami, którymi pewnie bym poszedł, a które nie zachęcały swoim wyglądem (wyglądały nieciekawie i kręciły się tam same gangusy). Dotarłem do hostelu. Mając chwilę zanim poszedłem spać, poszukałem sobie informacji w necie żeby zaplanować najbliższe dni. W tym hostelu była trochę stypa. Ludzie ze sobą zbytnio nie rozmawiali. Zamieniłem tylko kilka słów ze współlokatorami i poszedłem spać, żeby następnego dnia z samego rana dostać się na wyspę Caye Caulker.

Skąd dokąd.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz